wtorek, 28 sierpnia 2012

W planach "gulasz z turula" a na gazie na razie z indyka



Mam 37 pozycji w przechowalni Merlinowej, i co chwila 3 do koszyka wkładam, wyjmuję, wymieniam 
..nie zakupuję, nie mogąc się zdecydować.. które? które? które?:-))
jednak na miejsce pierwsze wyłania się nieustannie od jakiegoś czasu "Gulasz z turula"
i tym tropem dziś właśnie jadąc upichcam na winie gulasz, przygotowując się do wyboru kolejnych 2 pozycji książkowych jarając się jednocześnie przedwcześnie (czymś bowiem zawsze trzeba:-)) małą wyprawą wrześniową do Budapesztu, 
zatem może będzie po prostu pod wycieczkę - jeden Gulasz, jeden Przewodnik po Budapeszcie, i jeden któryś Marai
jakoś tak. może.
zdecyduję do końca lata:-)

tymczasem skonstatowałam, że uzależnienie od książek najbardziej mi wychodzi na zdrowie wśród wszystkich innych moich uzależnień i że powinnam to właśnie z przekonaniem nawet hodować w przeciwieństwie do innych, które należałoby czym prędzej wyplenić i wówczas może nie byłoby problemu/dylematu 3 z 37/, bo cały przychód bezproblemowo lądowałby w przeróżnych księgarniach, kulturę wspierając jednocześnie i PKB w sposób sensowny wzmacniając zarazem.
ot. proste. się zdaje.
tyle, że czasu nie mam na uprawianie tego uzależnienia, które jest najbardziej wymagające -  gdyż przykładowo na wypalenie paczki papierosów wystarczy mi dzień pełen przeróżnych zajęć, a nawet mocno zapracowany wieczór - zawsze czas się znajdzie na dymka, a do książki to już trzeba zasiąść, nie można jej wchłonąć w przelocie, nie wystarczy wieczór, trzeba by już noc zarwać, albo i więcej poświęcić.. choć nawet ostatnio poświęciłam komfort jazdy autem na rzecz czytania w autobusie, ale i to nie wystarcza..
i ot. eto. problem:-), z którego rodzi się frustracja, tymże moje uzależnienie książkowe najmniej jest jednak przeze mnie praktykowane. o czym myślę obecnie pt. jakby to zmienić..jakby tu sobie zagospodarowywać bezkarnie bez tzw. skutków ubocznych uzależnienia - czyli np. niewyspania, niebycia obecną tu i teraz, tylko oderwaną i żyjącą w danym świecie napisanym, jakby tu.. ten tego. i w ogóle.. 
jakby tak sobie odpływać bezkarnie..? czy to jest w ogóle jeszcze możliwe? wśród poczucia, że życie też się dzieje tu i teraz i nad tym trzeba się napracować mocno, by działo się dobrze, a w dodatku z pretensją - że jak najlepiej się da.. a samo się nie da.
dziś jeszcze nie wiem, ale plan jest, by inaczej sobie czas poustawiać jednak. 
gdyż nawiedza mnie myśl o skończoności czasu, w którym jeszcze, między innymi odkryciami, mam do odkrycia parę książek i żadnej z tych ważnych dla mnie nie chciałabym ominąć, a tego się nie da bez buszowania w wielu..
oczywiście fazę zachwycania się literaturą mam już dawno za sobą, ale teraz też jest ten głód. nadal. co lubię. co cenię. co chcę podtrzymywać. 
pytanie jest z półki o zachowanie złotego środka. który pewno wielu osobom trudno jest znaleźć.  
jeśli ktoś to umie - czyta tyle ile chce, ile potrzebuje i na to czas znajduje - to ja chętnie się dowiem, jak to się robi!..:-)

teraz jednak wracam do kuchni, gdyż gotowanie też się znajduje u  mnie wysoko w rankingu uzależnień, które mają stosunkowo niestraszne skutki uboczne (tycie np., ale na to są różne zalecenia i pod warunkami pewnymi rzecz idzie jak z płatka, a z kolei jadanie bezmyślne śmieciowego żarcia - na drugim końcu łańcucha zgodnie z zasadą moją wszystko albo nic -  już jednak wyszło mi z krwi zupełnie i jest bardziej groźne jeśli chodzi o wszystko tyczące się zdrowia niż cokolwiek wyprodukowanego własnym sumptem i pomyślunkiem:-))

zatem gulasz
nie z turula
tylko z lokalnych zdobyczy
się robi tak:
ma się zapobiegawczo w lodówce ogromną pierś z indyka
i się ją kroi w stosowne do nastroju kawałki oraz obtacza freestailowo w przyprawach, które przychodzą do głowy, lub pod rękę - wielu - (wszystkich, które zdają się pasujące razy kilkanaście, gdyż się uzyskuje potem aromat niezwykły)
następnie w mące się zanurza to mięsko - u mnie jest tylko żytnia od paru miesięcy (z którą wszystko wychodzi, oprócz naleśników) i podsmaża aż do zrumienienia na oliwie,

po czym indyk ląduje w garnku, a na patelni się poddusza na maśle z oliwą pieczarki, cebulę, paprykę i papryczkę piri piri wraz z czosnkiem;
dorzuca się to po podduszeniu do garnka z wodą przykrywającą wszystkie ingredienty (plus zupełnie bezwstydnie się wrzuca kostkę pieczeniową knorra), dolewa się obficie czerwonego wytrawnego wina, dobrego, którego się również kosztuje w ilościach odpowiednich:-), doprawia się koncentratem pomidorowym, świeżą pietruszką, koperkiem, pod koniec duszenia również paroma łyżkami jogurtu naturalnego dla złagodzenia pikantnego smaku


 

i otrzymuje się rewelacyjny błyszczący winno - pikantny - pomidorowo lśniący gulasz, od którego próbowania nie można odciągnąć nawet Młodego..


a następnego dnia się zajada nim z dodatkiem kaszy jęczmiennej mazurskiej, która się ugotowała w tzw. międzyczasie 


wraz z sałatką chińską z pikantnych ogórków i papryki w zalewie czosnkowo octowej ze spiżarki własnej




 


2 komentarze:

  1. polecam zapisanie się do biblioteki ! zrobiłem to ostatnio i zachodzę w głowę: czemu nie wcześniej?? :)

    gulasz mniam! wart wypróbowania

    OdpowiedzUsuń
  2. wyrzuciłam z pamięci istnienie bibliotek - jakoś mi się zdało, że tam nowych pozycji książkowych już dawno nie ma, ale sprawdzę. bo może się myliłam w takim razie
    dzięki za wpis i inspirację.

    OdpowiedzUsuń