sobota, 15 września 2012

Jak drugi raz w tym roku Prawie udało mi się zwiedzić Budapeszt



Czytam teraz fascynującą książkę, i to ona właściwie mnie natchnęła do odpowiedniego spojrzenia na cały przebieg (tzw. ciąg logiczny lub magiczny:-)) wydarzeń:
wprawdzie nie powiedział mi wróżbita
i w sumie nic specjalnego się nie wydarzyło, 
ale jednak coś?? w tym być musi... być może przyznacie to sami.. lub nie.. 
let's see:-)

a było to tak, że
już w marcu tegoż roku zaplanowałam sobie i M. majowy weekend w Budapeszcie - w dodatku tzw. rocznicowy (pewnego pięknego maja się bowiem poznaliśmy i odtąd zazwyczaj tą porą w świat dalszy lub bliższy dla podkreślenia znaczenia tego niezwykłego przypadku/przeznaczenia wyruszaliśmy); 
zatem bilety lotnicze zostały z wyprzedzeniem i w rozsądnej cenie zakupione, i już prawie polecieliśmy i prawie przez parę dni pomieszkaliśmy tam, napawając się stąd widokiem oraz wspaniałą majową pogodą:




ale w prawie ostatniej chwili wydarzyło się coś bardzo stresującego i wręcz dramatycznego z obszaru kwestii rodzinnych, co sprawiło, że wszystko odwołaliśmy i w stolicy naszej ukochanej majową rocznicę spędziliśmy, pokrzepiając się wizją możliwości zdobycia biletów na Warsaw Jazz Festiwal, dzięki przypadkowo nabytemu ubezpieczeniu na okoliczność taką jak nasza, umożliwiającemu odwołanie lotu przy pełnym zwrocie kosztów.

Maj minął, kwestia rodzinna z dramatycznej stała się całkiem przyzwoicie znośna, koncerty przeżyte, a z nastaniem sierpnia podróż znów stanęła przed oczami jak żywa, a w dodatku bilety lotnicze tylko wołały o zakup niemożliwą wręcz do zignorowania ceną wyjściową w postaci paru złotówek, i aż szkoda byłoby nie skorzystać. i znów nie spróbować.

i tu zaczęły pojawiać się sygnały, na które byłam ślepa i głucha, każdą przeszkodę omijając szerokim łukiem lub przeskakując w prawie podskokach:
  • bilety owe taniością tak nas kuszące zawierały w sobie jakieś tam, można uznać, że drobne, ale dość zniechęcające już po obejrzeniu ich szczegółowym pułapki, w postaci nie do przeskoczenia opłat transakcyjnych i opłat za dokonanie opłaty:-) przekraczających koszt samych biletów dwukrotnie; co oczywiście mnie nie zniechęciło, gdyż policzyłam, że w sumie są i tak prawie trzykrotnie tańsze od majowych, zatem siup je. 
  • jak już prawie "siup je" to się okazało, że bagaż może być tylko jeden podręczny na głowę i określonych wymiarów, niewidniejących u nas na stanie, bo za każdy najdrobniejszy ponad ten określony istnieje opłata w kwocie przekraczającej oba bilety i to w dodatku tam i z powrotem i z tymi już wszystkimi powyższymi uwzględnionymi-); zatem jak już się powiedziało "siup" to i hop na allegro po bagaże - a co tam:-).

  • i już mieliśmy zupełnie niezwyczajnie tani i w dodatku niezwykle urokliwy apartament w mieście owym zarezerwowany tamże, który szczerze polecam jako fantastyczny, zgodnie z opisem na ww stronie, a i właściciela także, jako, że miałam przyjemność z nim pokorespondować w temacie co prawda niezbyt dla mnie fajnym, ale gość jest przemiły - a jakże, i serio, i mimo, że się okazało, że apartament ten akurat doświadczył jakichś trudności technicznych, które do czasu naszego przyjazdu mogą nie być zażegnane, i musimy z niego zrezygnować, właściciel ów w swym naprawdę ujmującym mnie geście zaoferował się sam z siebie i nieproszony w ogóle wynająć nam prawie tuż obok ponad dwukrotnie większe w tej samej cenie mieszkanie, (równie klimatyczne, tyle, że w innym ciut klimacie), po którym można by nawet chyba poruszać się na wrotkach/rowerze, co było super i extra, tyle, że w takim wnętrzu cierpiałabym w prawie każdej chwili bytności przytłoczona jego wielkością i przede wszystkim wystrojem, doprowadzającym mnie do lekkiej węgierskiej depresji w najlepszym razie, gdyż wnętrz takich ma dusza dobrze niestety nie znosi: (pokażę Wam jakich, żeby mi nikt tego więcej nie oferował, ale i albo jak ktoś lubi takie, to kontakt też np. podam)







  •  zatem jak już wiedziałam na 100 procent, że tam nie będę mogła zasnąć, zakomunikowałam to właścicielowi Fantastycznej Astorii najmilej jak potrafiłam i z tego się wywiązała mała ale serdeczna wymiana mailowa, a w międzyczasie mnie przeszła ochota apartamentowa, (ale nie, żeby mi się zaraz jakaś lampka zaświeciła co do generalnie wyjazdu, co to, to nie), tylko zarezerwowałam tym razem na szybko i ciut bardziej na bogato w samym środku miasta bed&breakfast, czyli opcję ze śniadaniem do pokoju, co za tym idzie i do łóżka.

  • i wszystko dalej było fest aż do kolejnego sygnału, tym razem z wnętrza mojego własnego - o jakże przenikliwego - ciała, (a tak nie rozumiałam, czemu się mądrością mojego organizmu/umysłu samego wyleczyć z infekcji wirusowej nie mogłam, a plan to był szerszy - ustrzeżenie mnie przecież przed..)

  • a i tak się nadal nie poddawałam, mimo, że prawie plackiem leżałam przez ponad chyba tydzień przed samiuteńkim wyjazdem, sięgając niestety po rady doktorów zamiast od razu znachorów, aż się podniosłam, jako że uznałam, że prawie wydobrzałam i prawie jestem gotowa do drogi, nawet jeśli sił nie starczy na zwiedzanie, to polecę i będę.

  • w tzw. międzyczasie - gdzieś jakieś ponad dwa tygodnie przed planowanym wyjazdem, (wiem, że dość późno, ale wcześniej się nie mogłam zdecydować na odpowiedni przewodnik i lekturę towarzyszącą w podróży), zamówiłam w końcu i to i owo, including Gulasz z Turula, po którym się spodziewałam sporo, ale się okazało, że tym razem, (jak jeszcze dotąd nie) - w Merlinie nastąpiło opóźnienie dostawy w momencie, kiedy już się spodziewałam jej, - i do wyjaśnienia w kwestii w terminie ponad dwutygodniowym, czyli nici z przewodnika, i to mnie też nie odstraszyło ani dzwoneczków nie uruchomiło.. gdzież tam. najpierw wysłałam M. w miasto w poszukiwaniu straconego przewodnika. Z łowów wrócił, o ile dobrze pamiętam jedynie ze słonecznikiem, gdyż ani w Auchan (gdyż taki był jego pierwotny sprytny plan:-)), ani w żadnym Empiku ani tym bardziej w innych znajdowanych na swego polowania ścieżce miejscach książkowych rzeczonego (właściwie - żadnego dotyczącego miasta tego) nie uświadczył. stwierdziłam zatem. co tam - nie szkodzi - trudno. poczytałam sobie to i owo w Internecie przecież już dawno. więc może być i bez mapy i przewodnika. ostatecznie się coś przecież kupi na miejscu, jak zajdzie potrzeba.
tu dochodzimy już po przydługim wstępie do ostatecznej pętli, zamiast puenty:
  • czyli jedziemy w końcu na lotnisko Modlin, (jest godzina 5.30 - środek nocy lub wczesny poranek, jak kto woli), nie ma żadnych oznaczeń lotniska podczas całej drogi, więc dobrze, że ludzie już chodzą po świecie i na naszej drodze i są przyzwyczajeni do pytań o to miejsce, ale i znak się w końcu pojawia 500 metrów przed lotniskiem, - cudownie, znaczy trafiliśmy:-) i w dodatku dotarliśmy jak przepisy nakazują dwie godziny przed startem, pijemy sobie na tę okoliczność kawę zagryzając bananem lub kanapką - zgodnie z preferencją, a następnie powoli leniwie zmierzamy w kierunku odprawy,

  • gdzie się okazuje, że przez moją nieuwagę - a raczej stan chorobowy ostatni nie odprawiłam nas online, jak nakazywał przewoźnik, co skutkuje niemożnością dostania się na pokład bez wpłacenia dodatkowej opłaty - jak się już pewnie domyślacie - w kwocie dwukrotnie przewyższającej tani bilet lotniczy wraz ze wszystkimi dodatkamix2 i to w obie strony; zastanawiamy się co robić, tzn. M. się pyta co robimy?, ja nie mam wątpliwości, że niestety dopłacimy, albowiem przecież lecimy, dobrnęliśmy już tak daleko, na samiusieńkie lotnisko po tylu niesprzyjających, jeszcze nie całkiem dostrzeżonych co prawda, przeciwnościach losu, i po prawie pokonaniu choroby oraz nieprzespanej nocy, bo nie było po co mi o drugiej się kłaść, żeby o piątej walczyć z nieprzytomnością..

  • płacimy. próbuję to jakoś wrzucić w koszty, co prawda nie wiem czego i jakie, ale ostatnio nawet zwróciłam buty do sklepu, bo przestały mi się podobać nagle, więc może i ten koszt się odejmnie, potem na czymś zaoszczędzi, sprzeda trochę książek na allegro, albo coś, tak żeby tak nie bolało:-).

  • odprawiamy się grzecznie, bagaż okazuje się mieścić jako podręczny, choć Maestro odrobinę przesadził w rozmiarze zakupionym, więc była przez chwilę obawa o kolejne dopłaty..ale oto uff - los zdaje się już sprzyjać.

  • i siedzimy. "siedzimy, nic się nie dzieje" - jak nie przymierzając w dowcipie Młodego Stuhra, a wręcz czytamy sobie dalej jak gdyby nigdy nic, gdy się dowiadujemy, że lot jest opóźniony i za godzinę dostaniemy kolejną informację. luz. (akurat byłam w trakcie czytania nawet trochę na głos (zasadniczo jednak dość cicho, bo tylko dla uszu M. - fragmentów z tekstów Witkacego i prawie poryczeliśmy się przy tym ze śmiechu, więc luz podwójny właściwie:-))

  • i patrzymy a za oknem mgła, jak była tak jest tylko jeszcze bardziej gęsta.

  • i po godzinie to samo. po kolejnej. podobne informacje jedna o opóźnieniu, druga o informacji kolejnej za 20,30 minut, i już trochę się obawiamy, ale w sumie to siedzimy. na luzie. i miło. sobie.

  • po 4 godzinach jak tak sobie siedzimy i słyszymy wreszcie, że lot już nie jest opóźniony, tylko..odwołany - nie możemy już przestać, jak tylko zaczniemy.. się zaśmiewać. i zaczynamy jednocześnie symultanicznie odczuwać i odczytywać te wszystkie nagle, co to wcześniej występowały jeden po drugim - sygnały...

  • następnie jednak stoimy wraz z resztą niedoszłych pasażerów kolejną godzinę, ja bowiem nie wymiękam, i przecież lecę!, bo na pewno jest/będzie jakiś następny/ podstawiony lot, i nic to, że się dowiaduję właśnie, że samolot nasz wylądował sobie spokojnie o czasie tyle, że na Okęciu, bo tam nie było mgły?, i przewoźnik nie chciał nas tam zawieźć, bo przecież to kosztuje, zatem sobie poleciał z powrotem ów samolot do Budapesztu wygodnie i na pusto.! a my sobie możemy - być może (bo miejsc jest ilość ograniczona) po tej godzinie stania - wybrać opcję 10 godzinnego lotu z przesiadką z postojem w Dublinie, lub poczekać jeszcze jakieś parędziesiąt godzin, coby spędzić w mieście Buda albo Peszt 1 dobę zamiast pełnych 3 do woli w obu - taka jest wersja kolejkowa, ale ja czekam do końca - na jej potwierdzenie/zaprzeczenie raczej:-)

  •  M, który już pragnąc się urwać z kolejki na samym jej początku, a szczególnie wówczas, gdy on udawszy się po zasięgnięcie informacji w innym miejscu, pozostawił mnie na chwilę w niej samą, a ja się wtenczas nie zorientowałam, że zamiast mieć przed sobą osób parę mam już kilkanaście, i gdy ku mojemu zdumieniu i przykrości mnie z tym faktem oswoił, widząc me podróżnicze zacięcie pokonujące każdą przeszkodę bez zmrużenia okiem przeszedł szybko w tryb - "whatever" albo "przygoda - ok", i stwierdził, że już jest gotów przez Honolulu nawet lecieć, jeśli mi to pasuje.
  •  
  • ale ale ale.. jednak tak stojąc w tej kolejce jakoś troszkę zaczęliśmy się oboje obawiać dalszego kuszenia losu, choć kusiła też z drugiej strony jednocześnie przygodą wielogodzinna wyprawa przez nieodwiedzone przecież jeszcze lotnisko w Dublinie, gdzie moglibyśmy spędzić z pewnością kolejne urocze 5 godzin - i.. postanowiliśmy nagle zgodnie, że dość. i basta. i że wracamy do domu;

  • gdzie od razu - bo mamy sporo adrenaliny i zapału w sobie zaczynamy zabawę z przewoźnikiem, lotniskiem oraz pośrednikiem w zakupie biletów - chyba w ciuciubabkę lub raczej w "podaj dalej" na kanwie scenariusza zgodnie opracowanego przez wszystkich wyżej wymienionych pt. kto może/ma/jest uprawniony ((bo że nikt nie jest chętny, to wiemy) do zwrotu nam kosztów za bilet. Bo oczywiście to zawsze jest ktoś inny, niż ten do którego dzwonimy. Zabawa ta jeszcze potrwa, i również się dzieje, prawie jak w Budapeszcie, tym bardziej, że wedle najnowszych doniesień należy wysłać faks w języku celtyckim do nomen omen Dublina w celu zweryfikowania zasadności reklamacji owej - przy tej rozmowie M. z przewoźnikiem, z której tak wynikało bowiem, leżałam już całkiem powalona śmiechem..

nie będę już opisywać, co prawie zwiedziłam w Budapeszcie, i co polecam, bo zabrakłoby tu już miejsca chyba w tym poście, więc na tym chwilowo poprzestanę.

Nie wiem co Wy o tym myślicie, ja wiem jedno na pewno - w tym roku do Budapesztu już nie lecę!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Żadna oferta, nawet darmowa już by mnie nie skusiła, ani też za dopłatą. 
bo to musi
był
znak, tylko nie wiem jaki, 
dlatego też poszukuję wraz z M. od dziś i to pilnie szamana, wróża lub wróżbity (tylko nie wróżki), bo musimy sprawdzić, czy wolno nam w tym roku gdzieś w ogóle jeszcze próbować polecieć.:-). 
A jako, że Maestro stwierdził, że odróżni prawdziwą aurę szamańską od fałszywej, więc podrobionych prosimy nie rekomendować, jako że szkoda czasu. 




2 komentarze:

  1. Ależ napięcie stworzyłaś! Czytałam ze szczęką opadłą... i tak myślę, że może i dobrze że nie dolecieliście ... jeszcze by sie okazało na miejscu.. że nie ma wcale ni Buda ni Pesztu;)

    OdpowiedzUsuń
  2. właśnie, właśnie:-)))

    i cieszy mnie napięcie wraz ze szczęką opadłą:-), choć zamierzone było jedynie rozśmieszenie

    OdpowiedzUsuń