wtorek, 7 sierpnia 2012

Kazimierz-Ełk-Ruciane-Wygryny-Suchy Róg-Warszawa

magiczny Kazimierz I

poniedziałek. 
tydzień po wyruszeniu
powróciłam w miasto rodzone i cieszę się, że to dopiero półmetek urlopowy
niespokój i  stan "nie wiadomo czego chcę" i tak mam cały czas ze sobą, 
jak ślimak swój domek:)
jak na wieczne nienasycenie i potrzebę bodźców i wrażeń i tak było całkiem nieźle;
dopisała wspaniale pogoda i nastrój starałam się trzymać zgodnie z pogodowym kursem, choć zbaczał chwilami w poczucie pt. "życie jest gdzie indziej":-)
i o ile ładowały mnie pozytywnie poprzednie - parę razy spontanicznie powstałe dwudniowe wypady nad wodę, 
to tymczasem tym razem perspektywa spędzenia tygodnia w Ełku stała się kosmicznie wręcz nieznośna, 

magiczny Kazimierz II

[choć Kazimierz z kolei spełnił oczekiwania i nadal był magiczny (to tam powinnam była do końca festiwalu filmowego pozostać, - wtedy jednak - choć w samym środku festiwalu/pobytu tam pojawiła się ta myśl

III


 - to wtedy jeszcze trzymałam się planu pt. Ełk (pobyt zarezerwowany i opłacony wstępnie w dodatku) jako baza wypadowa do lasu i nad pobliskie jeziora)], co okazało się z przyczyn do końca jednak przez nikogo niewyjaśnionych niezbyt upragnioną perspektywą dla wszystkich, 
zatem - dzięki odważnemu wywołaniu tematu -
nastąpiła szybka ewakuacja z Ełku, który Młodemu przypominał Warszawę nad Wisłą i utrzymywał go w przekonaniu pt. jest nudno, o co zresztą wcale nie mam pretensji, wręcz przeciwnie, mimo, że bardzo chciałam z nim spędzić choć kawałek wakacji, nie pozwalając zabrać laptopa skazując na przebywanie w pensjonacie, (któremu notabene, niczego nie brakowało, ale i który i w moim przekonaniu odbiegał klimatem znacząco od wymarzonego domku nad brzegiem jeziora), skazywałabym tylko na zaprzeczenie, grzeczne się snucie z jeziora do lasu, na obiad i na kolację, i utrzymywanie w poczuciu nudy, obowiązkowych rozmów na tematy go z gruntu i z racji wieku jego niezajmujące i gry, które straciły już swój urok świeżości, oraz przygotowane atrakcje, niewywołujące najmniejszego poruszenia;

droga prowadzi


i postanowiliśmy pojechać dalej - za głosem serca, albo tam, gdzie droga prowadzi, aż poniosła nas do Rucianego, w którym klimat był już całkiem.. dużo bardziej pozytywny, choć przypominający Jastarnię i Juratę, a mi się i tak zamarzyło odległe ale nasze morze, 
a tymczasem Młody, którego zawsze uczyłam szczerości szczerze wyznał, że od takiej przygody jechania dalej i w nieznane i czy też na mazury i czy nad to morze, z niepewnością noclegów zdobycia i miejsc zatrzymania, siedzenia godzinami w aucie, gdzie robi mu się niedobrze, wolałby do miasta powrócić i zająć się swoimi sprawami, czego nie mogłam nie uszanować i nie pozostało mi nic innego, jak wpakować go w autobus do domu,
co przypłaciłam wieczorem obwiniania się i przeżywania tego, co też mogłabym jeszcze zrobić, żeby było inaczej, lepiej..
jak już to przeżyłam to odbyły się całkiem udane dwa dni niedaleko Rucianego na campingu, na którym zupełnym trafem znaleźliśmy nocleg, 
i wreszcie już zupełnie spokojne napawanie się lekturą, chmurami i słońcem nad brzegiem jeziora Suchego (sic!) Rogu, 
gdzie już psująca się pogoda i dalsze prognozy, przed których ziszczeniem się zdołaliśmy w porę się zwinąć, zdecydowały o tym, że nie jedziemy nad morze, 

nie jedziemy jednak nad morze:-)
tylko do domu, do miasta,
w którym
obecnie jestem natomiast absolutnie spokojna o moją resztę urlopu, 
gdyż czuję się dokładnie na miejscu. tu i teraz.:-) 
choć jednak niespodziewanie. tak.

p.s. można powiedzieć, że niezbyt udany wyjazd, ale z kolei mocne doświadczenie dla mnie i jednak trochę większe samopoznanie, bo i wniosków i rozjaśnień na temat jak lepiej słuchać siebie i innych i nie robić niczego na siłę mam mały ale cały worek.

p.s. 2. mam też przy okazji, jako bagaż dodatkowy, parę super fajnych i parę niestety zupełnie niefajnych obserwacji na temat rodzin, odpoczywających nad jeziorkiem, 

nad jeziorem widać..wiele..
gdzie przez cały dzień się zachwycałam, że panuje niesamowita sielanka z rodzaju tych przypominających mi sceny z filmu Spaleni Słońcem (bo i tak też było, widziałam - sielankowe rodziny!) i aż przyjemnie było patrzeć, jak małe dzieci się bawią nieskrępowanie, czym popadnie, tym, co jest, sznurkiem czy też linką, cumowaniem i odcumowywaniem łódki, chlapaniem się wodą, nurzaniem się w wodzie bez niepotrzebnej ingerencji dorosłych, pod czujnym, ale nienadopiekuńczym okiem tych, którzy się wymieniają - ktoś płynie łódką, ktoś idzie gdzieś, ktoś inny - jakaś ciocia, wujek pilnuje całego inwentarza dziecięcego, rozmawiając z tym, tą, który/która akurat zapłacze, czegoś chce, jak dzieci się bawią, to nikt z kolei nie nadskakuje z hasłem pt zjedz bułkę, napij się soczku, wyjdź z wody, bo się przeziębisz, tylko pluskanie jest możliwe do oporu, do samego wieczora, aż dzieci same mają dość, i mogą w każdej chwili decydować o tym, co będzie i się ujawnia w pełnej krasie dziecięca radość, kreatywność, spontaniczność, zabawa, płacz ustaje w najwyżej trzy minuty, można zrobić im siusiu do jeziora, i kupkę na brzegu, i nikt nie podnosi larum, że nie wypada, że trzeba na nocnik, tylko się posprząta i po sprawie; gdzie dzieci są swobodne, a dorośli wyluzowani i zajęci również wypoczywaniem wedle każdy swoich potrzeb, i to mnie urzekło;

ale też osłabiło parę scen, o których już może nie teraz

3 komentarze:

  1. Część dotycząca załatwiania potrzeb fizjologicznych w miejscach publicznych mnie zabiła. Dosłownie padłam :)

    OdpowiedzUsuń
  2. ee tam:-)
    to tylko fizjologia - komponuje się z naturą:-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dobrze, że wróciłaś. Nic na siłę.
    Raz jeden w zyciu spędzilam urlop w domu. Bardzo udany, robiłam wszystko na co zwykle brakowało mi czasu i to bylo TO! i wówczas odkryłam jogę;) Totalny relaks:)!

    OdpowiedzUsuń